Egzamin dojrzałości czyli smutek i dekadencja
Cóż! Wszystko, co dobre kiedyś musi swój koniec i kres mieć. Niechcąc źle zrozumianą być sprostowanie szybko wprowadzam więc-nie jest to bowiem kres ostateczny i bez odwołania. Kres w sensie ogólnym, nie szczegółowym po prostu. Entuzjazm, jaki opanowywał mnie przez ostatnich tygodni kilka, nagle po prostu się skończył, wytarł i na strzępy się porwał. Był on zresztą dla mnie swoistego rodzaju zagadką, nie wiedzieć czemu było mi tak zwyczajnie-dobrze, nie potrafiłam na to, co zawsze się denerwować, a ludzie patrzyli na mnie dziwnie,kiedy na pytanie "Co Ci jest?" odpowiadałam, że nic. Nic się bowiem nadzwyczajnego u mnie nie działo. Może za wyjątkiem tego, że więcej trochę zaczęłam się uczyć. I nagle mnie dopadło. Bo nie można się przecież tak długo, bezkarnie cieszyć. Jest to wręcz nieprzyzwoite. Pewnego mróźnego dość poranka wstałam i usiadłszy na łóżku popatrzyłam martwym wzrokiem na drzwi. W powietrzu wyczułam, że zbliża się jakaś myśl. Myśl historyczna wręcz. Ogarnął mnie niepokój...I po chwili do mnie dotarło. "O Boże!" wykrzyknęła Grzeszna część mojego Ego. "Ty Boga w to nie mieszaj!" odpowiedziała z naganą w głosie druga, Właściwa. "Dzisiaj już 4 listopada!"( i tu powinna się pojawić złowieszcza muzyka, zwiastująca katastrofę, gdyby to był film naturalnie, ale nie jest). 4 listopada-a ja nadal stoje w miejscu. Czuję, jakbym to wczoraj wchodziła do tej lokomotywy, rozdając na lewo i prawo sztuczne uśmiechy, że niby to ja się w sumie cieszę. Że to klasa maturalna, że dorosłość, że studia..........."Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam! Veto!"wykrzyknęła Grzeszna. "Weź się w garść!" odparła atak Właściwa. Uspokoiłam je obie biorąc szybki prysznic, co przywrócił do życia. Dialog umilkł-stłumiłam go swoją siłą woli. Powoli, z lekką niechęcią wsunęłam się w miękii sweter, jeansy, rzuciłam krótkie "Na razie" i wybiegłam z domu. Dotrwałam w tym błogim stanie do ostatnich godzin wosu dwóch. Drogę na przystanek przebyłam w lekkim oszołomieniu, w głowie znów pojawił się ten apokaliptyczny nastrój. Minęłam koleżankę, która krzyczała coś do mnie, jakby jej nie było. Jakby mnie nie było!?! Obrazy migały mi przed oczami, rozlewały się na poszczególne barwy, a póżniej łaczyły w jednokolorową plamę. Przestałam widzieć.
S
P
A
D
A
Ł
A
M
W siebie. Na przystanku. Stojąc....Wszystkie druciki nerwów coraz bardziej splątywały się ze sobą. Aż w końcu z wielkim impetem natarły na me serce dźgając mnie raz po raz. "Ciach, ciach, ciach......brzdęk, krach........grrrrrrrrrrr". Coś pękło i rozpadło się na kawałki. To było To. O czym starałam się nie myśleć przez całe trzy lata. Ten tragiczny Wybór. Bez możliwości wyboru właściwie. Dwie zwalczające się racje...I świadomość, że i tak będą ścigać mnie Erynie-bezwzględne potwory, z których oczu sypią się skry Rozsądku, skry "znajdź dobrze wypłacalną pracę", "skończ studia z przyszłością", "idź na nie w ogóle". A ja nadal: scio me nihil scire...oprócz jednego. Że tego co robić chce, nie mogę-paradoks. Bo z muzyki to niby się utrzymać nie można i ciężko gdzieś to studiować, jak się szkół muzycznych nie kończyło. W głowie budzi się uśpiony wcześniej dialog. "Czasem Bóg daje talent, a resztę musisz wygrać sam" zaintonowała na Jopkową nutę Grzeszna. "Boga w to nie mieszaj(po raz drugi)"próbowała ją zakrzyczeć Właściwa. "Próbuj!"-"Daj spokój sobie!"licytowały się Obie. Dosyć!!! Nie chcę tego słuchać więcej! Zostawcie mnie! I zonk. Stoją przy mnie nadal. Ze wsząd słychać śmiech Echa: "Maturę ma!Cha cha Echa!". Oj ma Turę jakąś. Kolejną. Z której wybrnąć nie bardzo może. Jest obligowana, przez to- nieszczęśliwa. Tura ta niweczy wszystko: za mało czasu, żeby się uczyć, za mało, żeby myśleć, za mało, żeby decydować, za mało, żeby móc się odprężyć i robić to, co się robić lubi-nie tracić bez sensu czasu na jakąś matematykę, za mało....by być szczęśliwym. Porzucać pasję i marzenia dla wszechobecnej Przyziemności,o której wiersze uczą nawet, że jest be. Wszystkie te hasła o pielęgnowaniu wartości, ideałów, które nam w szkole serwują na śniadanie, można sobie wyrzucić do kosza, zanim udławimy się hipokryzją Kelnerów. Bez mrugnięcia okiem. Szkoła to czysta demagogia-daje, by odebrać. Pokazuje lizaka, ale nie pozwala polizać. Jest zaprzeczeniem samym w sobie. Zaprzeczeniem, które podsycają omawiane właśnie dekadentystyczne nastroje młodopolskie. Oprócz tego mamy jeszcze syndrom lawiny; zbierającej po drodze wszystkie śmieci... jak się wali to wszystko w raz, z pełnym impetem i bez opamiętania. Pod każdym kątem i w każdej płaszczyźnie. Bez-zrozumienie, bez-prywatność, bez-przyjaźń, bez-bliskość, bez-pasja, bez-fair. A "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny(...)". Znów anioły płaczą? Nie?!? Chwila-czemu mam mokrą podłogę?
... Nie każcie być tym, czym nie jestem.
Ciało bezużyteczne zabierzcie.
Moja Dusza spłynęła deszczem.