Małachowianka w latach 1955 - 1957. Życie w internacie.
Trzy słowa. Myślę, że odbiły się na zachowaniu i życiu wszystkich, którzy
przez to przeszli. Nasza grupka (Grefkowicz, Kietliński, Nych, Tykarski)
przeszła przez całość: przez 4 lata.
Życie w internacie miało dwa nurty: oficjalny, określony regulaminami i
zarządzeniami i wewnętrzny - określony przez wychowanków.
Tryb oficjalny był prosty:
7:00 - pobudka;
7:30 - śniadanie w stołówce,
8:00 - apel szkolny i lekcje,
14:00 - czas wolny - można wyjść do miasta,
16:00 - początek nauki własnej w salach na pierwszym piętrze po obu
stronach korytarza prowadzącego do kaplicy: po lewej stronia - sala dziewcząt, po prawej - nasza. W każdej z sal dyżurował nauczyciel. Obecność na sali była obowiązkowa. Zwolnienia - wyjątkowo.
18:00 - kolacja w stłówce i czas wolny do 19:00.
19:00 - ciąg dalszy nauki własnej, aż do 21:00
21:00 - powrót do sal sypialnych na drugim piętrze. Chłopcy - w skrzydle z wieżą, nad salą nauki własnej, dziewczęta w drugim skrzydle gmachu, też na drugim piętrze.
21:30 - apel wieczorny (internacki), informacje, koniecznie śpiew pieśni
proletariacko- rewolucyjnych, i wreszcie rozejście się: łazienka,
i .. do następnego takiego dnia.
22:00 - pora nocna. Czasami kontrola przez kierownika internatu, czasami bez kontroli. Teoretycznie - pora snu.
Praktycznie teraz właśnie zaczynało się życie nieoficjalne: dowcipy lepsze i gorsze, tresowanie maluchów, załatwianie nieporozumień między wychowankami. Teraz w wojsku nazwano to ładnie falą. Wtedy nie miało nazwy, ale istniało i zostawiało ślady. Wszyscy przez to przeszliśmy. Mam nadzieję, że nasi młodsi koledzy nie zetknęli się z naszej strony z takimi przejawami owego "trybu nieoficjalnego" z jakimi mieliśmy do czynienia - zwłaszcza w klasach młodszych: ósmych i dziewiątych. Myślę, że świadomie przyczyniliśmy się do złagodzenia obyczajów w internacie. Ale zdaję sobie sprawę, że zawsze będzie to zależało od cech charakteru wychowanka dominującego w grupie. Kierownik internatu i nauczyciele dyżurni nie byli w stanie wyeliminować tych zjawisk. Musieliby zrezygnować ze swojego życia prywatnego i przebywać z nami przez cały czas.
Połączenie obu nurtów - monotonia i powtarzalność całej procedury przez 4 lata (4*300=1200 razy!) sprawiły, że z internatem i szkołą rozstaliśmy się łatwo. Wśród naszych kolorowych i szarych dni młodości szkolnej przeważały szare. Kolorowe były niektóre zajęcia szkolne, te dwie godziny czasu wolnego, trochę więcej swobody w niedziele (soboty były wtedy normalnymi dniami roboczymi) i wydarzenia nadzwyczajne, czyli wycieczki i uroczystości szkolne. Koledzy, którzy nie mieszkali w internacie oceniają ten okres zupełnie inaczej. Nie musieli przez cztery lata codziennie obowiązkowo siedzieć po cztery godziny w sali nauki własnej i nie śpiewali 1200 razy pieśni rewolucyjnych..